będzie się o nią troszczył. Mama chciała mieć Mandy. A ja... instynktownie
ufam ludziom noszącym odznakę. Quincy składał jedną z bluzek córki. Ale w tej chwili znieruchomiał. Patrzył na koszulkę w białe i niebieskie pasy, ale wydawało się, że w ogóle jej nie widzi. - Kimberly... - To nie twoja wina, tato. Nie twoja wina. Quincy w końcu skinął głową, chociaż obie wiedziały, że wcale jej nie, uwierzył. Wreszcie włożył koszulkę do worka marynarskiego swojej córki. Niedawno minęła pierwsza w nocy. W ciągu ostatnich dwóch dni właściwie żadne z nich nie spało, starając się zająć umysł czymś prostym i konkretnym. - Co dalej? - spytał Quincy. - Przybory toaletowe - oznajmiła Kimberly. Poszła do łazienki. Chwilę później usłyszeli, jak zaczęła wrzucać rzeczy do torby wodoodpornej. - Spotkałaś się z tamtym prywatnym detektywem? - Quincy skierował to pytanie do Rainie, jednocześnie patrząc na otwarte drzwi łazienki. - Tak. Nic. A ty? - Jeszcze nic nie wiedzą o tamtym liście. Miejsce zbrodni jest rozległe. Zbadanie wszystkiego zajmie technikom parę dni. Jeśli będę miał szczęście, za ten list wezmą się na końcu. - Jakim cudem został napisany twoim charakterem pisma? Przecież ty go nie napisałeś! Dodatek pielęgnacyjny do emerytury - Nie wiem, ale to jest mój charakter pisma. Pętle, pochylenie, kropki nad „i". Ten człowiek musiał ćwiczyć. - Nie można w jakiś sposób dowieść, że to fałszerstwo? Jakieś zawahania, tego rodzaju rzeczy? - Wszystko zależy od jego umiejętności podrabiania pisma. I od umiejętności grafologa. Żadne fałszerstwo nie jest doskonałe, ale ostatecznie i tak nic mi to nie pomoże. Wystarczy, że pismo jest podobne do mojego. Biuro zajmie się sprawą, ale w tym czasie ja zostanę aresztowany, rozbrojony i zdyskredytowany. Sprawca jest nie tylko inteligentny, ale skuteczny w działaniu. Wie, że popełnia błędy, ale mimo to robi swoje. Przyznaję, że do pewnego stopnia po prostu go podziwiam. 158 Kimberly wróciła do sypialni. Plastikową torbę wrzuciła do walizki. - Co dalej? Na liście nie zostało już nic. Pozapinali bagaże i ułożyli je przy drzwiach. Za trzy godziny pojadą na lotnisko Kennedy'ego, oddadzą wypożyczony samochód i wsiądą na pokład samolotu lecącego o szóstej do Portland. Na zewnątrz wciąż szalała burza. Quincy nerwowo zerkał w okno. Rainie wiedziała, że nie przejmuje się grzmotami i błyskawicami. Martwił się raczej, że odlot może się opóźnić. Usiedli przy małym kuchennym stoliku. Kimberly każdemu nalała kawy, chociaż od nadmiaru kofeiny wszyscy byli nieco rozdrażnieni. Współloka¬ tor Bobby zniknął. Quincy zasugerował mu, że ze względów bezpieczeństwa podcast nie powinien zostawać tu sam. Mogąc wybierać między strachem w tym mieszkaniu a nieograniczonym seksem u swojej dziewczyny. Bobby wybrał drugą opcję. Był mądrym młodym człowiekiem. Rainie piła kawę. Gorący kubek trzymała w dłoniach. Wcześniej przemokła, zmarzła i wciąż nie mogła się rozgrzać. - Co jeszcze powiedział doktor Andrews? - spytała w końcu. Kimberly wzruszyła ramionami. Rainie pomyślała, że dziewczyna trzyma się nad wyraz dobrze. Była blada, spięta, ale funkcjonowała. Zresztą zdawało się, że wszyscy troje osiągnęli punkt, w którym człowiek albo wytrzymuje i działa dalej, albo pęka i kompletnie się załamuje. W tym punkcie